środa, 21 stycznia 2015

Ślub cywilny poza USC - jak kto wygląda, czyli marzenia vs rzeczywistość

    Dużo czasu minęło od mojej wizyty tutaj, ale jakoś mnie to nie dziwi od dziecka tak mam. To jest jak z pisaniem pamiętnika. Mój osobisty, jeden i ten sam od ponad 10 lat, pewnie z 12-13, nie został zapełniony nawet w połowie, co 3 kartki można tam znaleźć zdanie: od dziś będę pisać regularnie... No i wiadomo jak kończy się ta historia. Potem, gdy dorosłam stwierdziłam, że i tak nie dam rady, więc zapisywałam tylko najważniejsze wydarzenia w moim życiu, czyli przeprowadzki, rozpoczęcie studiów, zamieszkanie z chłopakiem, oświadczyny, kolejna przeprowadzka. W sierpniu tego roku dopiszę ślub. Chociaż jestem w trakcie sesji, to ślub spędza mi sen z powiek. Może kiedyś zbiorę się na opis długiej i wyboistej drogi do dnia ustalenia daty ślubu, ale to chyba raczej książka powinna z tego powstać. Dziś chciałabym wyrazić swój żal, gniew i wręcz wkurwienie na to, jak muszę walczyć z urzędami w Polsce.
   Ze względów ideologicznych, poglądowych, czy jak kto woli antyreligijnych, bierzemy ślub w USC, chociaż formalnie chrzest i inne tego typu ciekawostki mamy. Nie chcemy jednak razić po oczach naszą obłudą i po prostu ślub w kościele nie wchodzi w grę, a zaspokajanie potrzeb dalszej, czy bliższej rodziny nie bardzo nas interesuje. Wiele mówi się o tym, że cywilny jest mało uroczysty i takie tam. Dla mnie ważne jest to, że złożę przysięgę przed moim ukochanym i będę miała okazję uczcić już 8 lat naszego związku. Ucieszył mnie jednak fakt, że od tego roku ślub można wziąć poza USC. Realia jednak okazały się być dalece odbiegające od marzeń.
Miał być ślub w Ogrodzie Botanicznym, w piękny sierpniowy dzień, a wyszło jak zwykle, a w zasadzie cholera wie jak wyjdzie. Po rozmowach z kierownikami trzech Urzędów dowiedziałam się, że:
- oczywiście ustawa się zmienia, ale nie wiadomo jak to będzie wyglądać;
- cena za taki ślub to ponad 1000 zł - jak dla mnie cena z kosmosu;
- w większych miastach takie śluby będą udzielane od pon do pt;
- w zasadzie wszelkie fanaberie pary młodej i śluby pod chmurką odpadają.

   No ubaw po pachy! Nagłówki artykułów na ten temat: ślub w balonie, czy pod gołym niebem stanie się możliwy, a ustawa nic o tym nie mówi. Jest oczywiście możliwość załatwienia takiego ślubu poza USC, ale i tak urzędnik stwierdza, czy miejsce jest wystarczająco uroczyste. Poza tym, jak podkreślił Urząd, w którym musiałabym załatwiać ślub, gdyż Ogród Botaniczny znajduje się na tym właśnie terenie administracyjnym, to oni ze względu na duże zainteresowanie ślubami w sobotę będą uroczystości poza USC prowadzić na tygodniu. I nawet jeśli chciałbym zapłacić te 1000 zł, to w zasadzie mogę tylko pozostać w sferze marzeń.

   Zrezygnowana stwierdziłam, że chyba to nie ma sensu i musi być w USC, no ale tu znowu pod górkę, bo salę mam zarezerwowaną od 1,5 roku, fotograf, barman i dj domagają się podania godziny rozpoczęcia uroczystości, a ja cholera nie mogę tego zrobić. Dlaczego? Bo w USC, które mnie interesują jest mniejsze zainteresowanie niż np. w Warszawie (ja rozumiem większość bierze konkordatowy, ale są tacy, którzy NIE i też organizują wesele) i zapisy są prowadzone na 3 miesiące przed. Czyli mam czekać cierpliwie do maja, aż otworzą zapisy... Krew mnie zalała, bo przecież długi weekend w maju to najlepszy moment żeby zaprosić gości, ale nie, zapisy otwierane są 4 maja i koniec. W innym USC nie ma dokładnej daty, ale oni nie prowadzą rezerwacji terminów z takim wyprzedzeniem... Dodam jeszcze, że ten 4 maja to nie jest taki pewny, bo jak zaznaczył uprzejmy Pan w USC, to może zaczną wcześniej, więc mam dzwonić. To może zacznę od dziś, regularnie, każdego dnia, o tej samej porze będę dzwonić i pytać, czy przypadkiem nie otwarto już zapisów, aby przypadkiem nie okazało się, że nagle stwierdzą: ok otwieramy dziś, a ja przyjdę tego 4 maja i okaże się, że wesele mogę odwołać, bo wolnych terminów już nie ma. No ewentualnie o 9:30 rano...

poniedziałek, 13 października 2014

Chwała telefonom komórkowym i Internetowi!

   Jak dobrze, że żyjemy w czasach telefonów komórkowych – jeszcze 12 lat temu nie byłabym w stanie wymówić tych słów. Ja – buntownik-  byłam zdecydowanie na nie. Telefon, tylko w ostateczności, a ta ostateczność nadeszła dość szybko, bo już na początku liceum w ręku dzierżyłam telefon z komisu, w którym znalazłam zdjęcia roznegliżowanych panienek. Wiem, że teraz już nawet 5-6 latki mają swój własny telefon, ale 10 lat temu, nie były jeszcze tak popularne, a poza tym nikt nie znam smartphon’ów. W mojej rodzinie najdłużej opierał się tata, który dopiero od kilku tygodni ma telefon. Trudno w to uwierzyć, ale nie miał telefonu i nie czuł takiej potrzeby. Do czasu... Np. jechał na zakupy i nie mógł upewnić się czy dokładnie taką śmietanę ma kupić, a mama, jak zapomniała to te nie mogła zadzwonić i powiedzieć kup to, to i tamto i jeszcze to i tamto.
   Bez telefonu nie można żyć. Ja sobie wręcz nie wyobrażam, bo jak sprawdzić głupią godzinę(do zegarka powróciłam niedawno), jak porozumieć się z bliskimi, którzy mieszkają 600 km od Ciebie i przede wszystkim jak funkcjonować w życiu codzienny?
   Sytuacja z dziś: Jestem już prawie gotowa do wyjścia, wszystko spakowane, ja wyglądam jak milion, no może tysiąc dolarów, bo przecież idę na uczelnię. Obiadek zrobiony, dzień zaplanowany, a tu bum, a raczej bzy bzy, telefon wibruje. Good news! Nie ma zajęć, zaczynamy dopiero o 15:15. Po pierwsze radość z faktu, że mam na później, a po drugie chęć stworzenia ‘ody do telefonu’, bo co by było gdyby telefonu nie było? Pojechałabym na uczelnię, w sumie jakieś 25-30 min z dojściem na przystanek, posiedziałabym pod salą zajęciową z 10 min, a potem zaczęłabym odliczanie kwadransa akademickiego. W ten oto piękny sposób kolejne 25 minut w plecy. Ponieważ byłaby dopiero 12, a kolejne zajęcia, zaczynam dopiero o 15, wróciłabym do domu. I w ten oto piękny sposób straciłam 1,5 h, które mogłabym spędzić jak teraz na pisaniu bloga lub zleceń, do których zaraz skieruję swe kroki.
   Kolejnym arcydziełem wszechświata jest Internet. Chwała Ci człowieku, który wpadłeś na tak genialny pomysł! Oj jak cudnie jest móc porozumieć się z całym światem, znaleźć niedostępne w Polsce książki lub pooglądać zdjęcia znajomych na Facebooku (nieznajomych rzecz jasna też).
   Chociaż wielu radykałów uważa, że telefon i Internet to dzieło szatana, a specjaliści ostrzegają przed niebezpieczeństwem czyhającym na czatach i innych portalach (zboków i w realu niemało, a wirusy, no cóż kiedyś na dyskietkach, teraz online)
   Pomimo tego, że czasem lubię odciąć się od telefonu, przeglądarki i innych mobilnych paskudztw, jestem ich idolką i wyznawczynią. Nie oszukujmy się, wszyscy tacy jesteśmy. Internet to prawie w każdym domu podstawa, a telefon niejednokrotnie ratuje nam dupę!

czwartek, 9 października 2014

Praca zdalna - jak jest naprawdę?

   Gdy mówię: pracuję zdalnie w domu, wszyscy stwierdzają, że mi zazdroszczą. Jak super, jesteś w domu i pracujesz, nie musisz się zrywać z łóżka, biec na tramwaj, ani szykować do pracy. Normalnie żyć nie umierać. A jak jest naprawdę? - to wiedzą tylko osoby, które przez dłuższy okres czasu pracowały w domu, w tym oczywiście ja. Dlatego chciałabym rozmyć wszelkie nadzieje osób, które marzą o pracy w domu, taką planują lub chętnie zamieniłyby się ze mną miejscami.
  Nie mogę powiedzieć, że praca zdalna jest beznadziejna, znajdę tutaj kilka plusów, ale niestety te jednocześnie mogą okazać się minusami.
   Stereotyp nr 1:  Nie zrywasz się z łóżka.
    Niestety w moim przypadku pojęcie wstań o której chcesz nie sprawdza się nawet w weekend. Codziennie pobudka o 8, w soboty o 9. Żonkowanie - czyli robienie śniadania narzeczonemu i zaczyna się dzień.
   Stereotyp nr 2: Nie musisz się spieszyć.
    A czy ktoś słyszał słowo deadline? Punktualność to podstawa i nawet dziecko o tym wie, nie wykonasz na czas - może być źle.
   Fakt nr 1: Nie musisz biec na tramwaj.
    To się zgadza, ale.. zawsze jest jakieś ale to poczucie, że nie muszę biec na tramwaj działa rozluźniająco, oznacza to więc, że  czasem pracę zacznę dopiero po 10, bo przecież ten okres gdy piję kawę poświęciłabym na dojazd, a tak mogę chwilę się zrelaksować
   Fakt nr 2: Nienormowany czas pracy - ale nie jest tak pięknie.
     W pracy zdalnej dużym plusem jest to, iż pracujesz w dowolnych godzinach. Masz zlecenie, musisz je wykonać, ale to, w jakich godzinach je wykonujesz nikogo nie interesuje. Pracę możesz zacząć o dowolnej porze i skończyć kiedy chcesz, ale niestety z reguły wygląda to tak, że zaczynasz wraz z pobudką i kończysz w momencie, gdy idziesz spać. Dlaczego?
    1. Skoro jesteś w domu, to możesz posprzątać.
    2. Przydałoby się ugotować obiad.
    3. Między jednym zleceniem, a drugim można skoczyć na małe zakupy spożywcze.
    4. Skoro pracujesz zdalnie i nie ograniczają Cię godziny pracy, to możesz załatwić ważne sprawy.
    5. Jeśli nie masz oddzielnego pokoju to jesteś w pracy non-stop. Patrzysz na komputer dzień i noc i piszesz. 
    6. A może w czasie pisania, jaki fajny serial? 
   Fakt nr 3: Skoro pracujesz w domu, to nie musisz się szykować do wyjścia.
       Niby piękne, bo nie trzeba codziennie układać włosów, robić makijażu i szukać ubrań w szafie, w której nic nie ma. Ale z drugiej strony zaczynasz się czuć jak kopciuszek. Do 13 pracujesz w piżamie, a włosy myjesz ok 15. W efekcie cały dzień wyglądasz mało atrakcyjne. Ja staram się z tym walczyć i jak pracuje w domu to rano idę się ubrać, umalować i staram się wyglądać jak człowiek, no ale jesteśmy tylko ludźmi i czasem miło jest posiedzieć pod kocem (np. dziś).
   Jak widać praca w domu ma pewne plusiki, ale jak dla mnie jest też sporo minusów. Niemniej jednak dzięki takiej pracy wciąż mogę realizować swoje pasje i jak na razie nie planuję jej zmieniać, chociaż czasem trafia mnie szlak, bo jak tu się nie denerwować, gdy inni wracają do domu i mogą się zrelaksować, a ty ciągle w pracy?

poniedziałek, 6 października 2014

Koszmary - czyli zepsuty dzień już o 8 rano...

   Wczoraj mój mózg prawie eksplodował. Zbyt dużo informacji, które mnie zasmuciły, zirytowały, a w zasadzie wkur... W efekcie mam za sobą beznadziejną noc z koszmarem w roli głównej.    
  Zastanawiam się czasem, czy tylko ja tak mam, że potrafię wymusić przerwanie snu, a innym razem nawet jak się obudzę, to udaje mi się do niego wrócić. Zwykle wracam do tych przyjemnych, ale dziś było zupełnie inaczej, budziłam się, potem zasypiałam i całą noc ten sam koszmar pt.: koniec świat. Dlaczego koniec świata? A jak inaczej nazwać sytuację, w której cały świat traci dostęp do prądu, wody i co najważniejsze powietrza? Mam bujną wyobraźnię, ale to już było 'senne przegięcie'. Chociaż na dworze nie ma czym oddychać, w moim śnie domy, budynki, pociągi są azylem. Jadę więc pociągiem do ukochanego na drugi koniec Polski i w chwili, w której zaraz wszystko zostanie odcięte na dwa lata, udaję się na uczelnię, żeby załatwić ważną sprawę, a jego wysyłam do sklepu po dwuletnie zapasy. Bardzo logiczne, nie? Śpiąc stwierdzam, ej spokojnie to tylko sen, obudź się i wszystko będzie spoko. Budzę się, żyję, oddycham, on śpi, to i ja idę, a tu co znowu to samo. Zaczynam więc obmyślać plan,jak nie zbzikować przez dwa lata siedząc w mieszkaniu bez dostępu do prądu, wody... Dopiero jak wstałam wpadłam na genialny pomysł, czego nie zamieszkać w sklepie? Rozwiązanie znalazłam, ale ten koszmar zepsuł mi poranek, który jest jeszcze gorszy po tym jak otworzyłam komputer...
   Kilkanaście maili i żaden konkretny, a do tego wszędzie zdjęcia pięknej aktorki, której śmierć jest dla mnie czymś tak przykrym, że aż nie umiem tego zrozumieć. Codziennie na Świecie umierają kobiety w podobnym wieku, mają 30-40 lat, zostawiają rodziny i nie przeżywamy tego w taki sposób. Jednak, gdy kojarzymy osobę ze zdjęć, filmów z okresu dzieciństwa, mamy ochotę ryczeć. Jak to w ogóle jest możliwe, że ludzie, którzy chcą żyć, mają dla kogo, tak szybko umierają? Denerwują mnie wszechobecne znicze i teksty: Bóg tak chciał. Z całą pewnością wynika to z mojego podejścia do kwestii wiary. Uważam, że każdy ma prawo do wolności wyznania i nie można nikomu nic narzucać i chociaż toleruję i cenię wszystkich wierzących,to na słowa: Bóg tak chciał, aż cała drżę. No bo niby dlaczego ten w teorii miłosierny Bóg pozwala na takie rzeczy, dlaczego świat jest zły, a ludzie niczym mordercy czekają na porażkę innych? Bo wolna wola - to wytłumaczenie wszystkich tych, którzy próbują usprawiedliwić zło tego świata. Dla mnie to jest wygodnictwo - lepiej jest stwierdzić, mamy wolną wolę i to my decydujemy, jak żyć, niż po prostu przyznać, że świat jest pełen okrucieństwa i nie mogło go stworzyć wyższe dobro.
   Dziś, a w zasadzie już wczoraj, mój poranek zepsuł też pewien wywiad, ale o tym jutro, bo za dużo tego zła, jak na jeden dzień. Liczę na to, że słońce, które przebija się przez żaluzje, chociaż trochę poprawi mój humor.

sobota, 4 października 2014

Facet się focha

    Sytuacja z dnia dzisiejszego, która miała miejsce między kobietą i mężczyzną. On się obraził, a ona nie rozumie dlaczego. Wymiana zdań:
Ona: O co ci chodzi?
On: O nic.
Ona: Przecież widzę, że jesteś obrażony, ale nie rozumiem na co.
On odbąkną tylko i siedzi odwrócony tyłem.
Ona: Jest piękna pogoda, spędźmy ten dzień razem
On odburknął: Może...
Ona: Dlaczego może?
On: Nie wiem. Nie chce mi się.
Ona: O co Ci chodzi? Dlaczego jesteś sfochany?
On: Cicho cicho.
Ona się rozpłakała i mówi: Jesteśmy ze sobą szmat czasu. Znam Cię na wylot. Jak mówisz 'ciii', odwracasz się tyłem i nie patrzysz mi w oczy, to coś jest nie tak. Co się takiego stało, że masz focha?
On: To ty marudzisz. Narzekasz na mnie.
Ona: Na co? Przecież nic dziś nie marudzę i nie powiedziałam nic złego. Chcę spędzić miło dzień, a jak na razie ryczę z bezsilności bo nie rozumiem o co łazi.
On: Fochnąć się nie można?
Ona: Ale... Przecież trzeba mieć powód. Ja nic nie zrobiłam.
On: Ale mi się gadać nie chcę.
Ona: Chcesz mi powiedzieć, że ja płacze i próbuję ogarnąć, co źle zrobiłam tylko dlatego, że ty bez powodu postanowiłeś się fochnąć?
On: Ciii.
Ona dalej płacze.
On: Czego ryczysz?
Ona:  Bo nic nie rozumiem. Miał być miły dzień, a ja ryczę bo ty masz ochotę się fochnąć. Serio?
On: Nie można. Daj mi spokój
Ona: Proszę bardzo.
Po krótkiej chwili.
On: No co jeszcze mi powiesz? Jaki jestem?
Ona: Nic na ciebie nie mówię. Poza tym chciałeś spokoju.

I kto tu jest dziwny? Ona czy on?
 
   Ta rozmowa udowadnia mi, że faceci nie potrafią przyznać się do winy. Kobieta próbuje zrozumieć, co jest nie tak, bo on się nie odzywa, ale ona nie zrobiła nic, co mogłoby spowodować takie zachowanie, a może powiedziała coś? Facet próbuje wszystko ustawić tak, że on jest czysty jak łza.    
   Często zarzuca się nam kobietom, że mamy focha, bo pewnie okres, bo humor nie ten, niezaspokojona, zmęczona, a wszystko przez hormony. To kobieta nie potrafi wytłumaczyć o co jej chodzi. Fakt, jesteśmy skomplikowane i czasem trudno jest nam zrozumieć o co w ogóle nam samym chodzi, ale faceci to równanie matematycznie nie do rozwiązania. Czasem masz wrażenie, że grasz w ping ponga ze ścianą. Ty gadasz, a to się odbija i nie dociera. Chociaż czasem hormony nam buzują, to przynajmniej potrafimy wyrazić emocje. A facet? Milczenie jest złotem, ale w tym przypadku tylko nic niewartym metalem pomalowanym złotą farbą.
Foch

czwartek, 2 października 2014

Początki są trudne

   Ostatnio piszę dużo, może nawet za dużo, ale przecież nie ma jakiejś granicy. A może jest? Gdy skończyłam 153 strony magisterki, stwierdziłam, że w zasadzie pisanie to moja pasja. Przez wakacje pisałam o wszystkim i to dosłownie. Teraz żaden, nawet najdziwniejszy temat nie jest mi straszny. Oczywiście pisanie to moja praca, ale nawet jak już wszystko skończę pisać, to czuję niedosyt. Mam wrażenie, że mogę pisać jeszcze i jeszcze. Tak to jest powód, dla którego założyłam tego bloga. Internet jest przepełniony tego typu stronami, ale przecież jeszcze jedna nie zaszkodzi i w zasadzie nikt nie musi tego czytać, prawda? Dla mnie jest to terapia, bo świat jest tak pokręcony i pędzi jak szalony, że aż trudno ogarnąć pewne wydarzenia w życiu. Może za rok, dziesięć lub 50, siądę przed przezroczystym ekranem i będę czytała te wypociny, śmiejąc się z tego, jakie rzeczy mnie zachwycały, irytowały lub inspirowały.
   Dziś będzie o "granicach". Mój dzisiejszy dzień, a raczej kilka chwil spędzonych w murach mojej uczelni, sprawiły, że poczułam się stara. Fakt, ćwierćwiecze, to żadna tragedia, ale gdy siedzisz na korytarzu pełnym ludzi, których pesel zaczyna się od cyferek: 95, zaczynasz zastanawiać się: co ja tutaj robię? Czy mając 25 lat powinnam jeszcze studiować, a może to najlepszy momenty, aby ostatecznie opuścić uczelniane mury. Moim celem jest zdobycie wiedzy, ale może faktycznie należałoby zupełnie odciąć się od studiowania? Kolejne tytuły na obecnym rynku pracy nie mają znaczenia, ale na pewno poprawiają samoocenę. Chociaż nie ma granicy i wyznaczników, kiedy skończyć studia, bo nawet mając 70 lat można zacząć studia, to bycie wiecznym studentem też nie jest rozwiązaniem. Dziś po trzech miesiącach przerwy nie poczułam nic. No może poza niechęcią. Moim celem było jedynie: ułóż plan tak, aby nie kolidował z innymi zajęciami, pracą. Czy to znaczy, że się starzeję, a może zrobiłam się leniwa? 
    Ten wieczór spędzę przed kopmuterem i znowu będę pisać, powkurwiam się na świat, ponarzekam na różne pierdoły, może znajdę inspirację na jutrzejszy obiad, a może nie... Czyli jednak to nie zlenistwa. Może po prostu się wypaliłam? Muszę chyba wziąć witaminki, żeby być bardzej wyraźną, nafaszerować się czekoladą, żeby pojawił się uśmiech, a potem wejść na konto bankowe i poczuć inspirację:) 
     Wiem na pewno, że kolejny w tym roku dzień minął tak szybko, że nie zdążyłam się obejrzeć. W takich chwilach mam ochotę wrócić do podstawówki, gdy jesienią wracałam do domu o 14, odrabiałam pracę domową, wybiegałam na dwór, zjadałam miskę orzechów, jeździłam na rowerze, zjadałam obiad i dopiero była 17. Jak to jest możliwe, że teraz wracam do domu i nagle jest 23? Żyjemy za szybko - to wiem na pewno, ale na szczęście mam orzechy, więc na chwilę cofnę się wstecz:)